Bogdan nie miał dla mnie wytycznych. Wszystko robiłem ze swoją wiedzą i mogłem się sprawdzać. U Tałanta przygotowania były ściśle określone, konsultowane i moje pole manewru było mniejsze - mówi Tomasz Strząbała, były II trener PGE Vive Kielce.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

* Rozmowa z Tomaszem Strząbałą, trenerem MMTS-u Kwidzyn

Paweł Matys: Wiele lat pracował pan z dwoma trenerami furiatami, momentami egoistami i mocnymi osobowościami: Bogdanem Wentą i Tałantem Dujszebajewem. Podziwiam pana wytrwałość.

Tomasz Strząbała: – (śmiech) Nigdy nie jest łatwo być drugim trenerem, bo swoje plany trzeba konsultować z pierwszym. Z drugiej strony to dobrze, że obaj mają charyzmę i nie patrzyli na to, to co ludzie gadali. Bo mogliby szybko się rozmienić. Nie można mieć też zarzutów o ich egoizm, bo muszą tacy być, mieć mocny charakter. Co by się działo, gdyby Bogdan lub Tałant słuchali się np. prezesa zarządu, który powiedziałby, że zawodnik x musi grać dużo, bo jego wujek jest ministrem obrony narodowej. Kiedy trener traci pewność siebie, to z reguły traci też pracę.

Często pan się z nimi kłócił?

– Obaj zwłaszcza na meczach byli bardzo emocjonalni, ale ja to doskonale rozumiem. Sam byłem pierwszym trenerem i wiele razy sprawiłem komuś przykrość na ławce czy trybunach. Nie można się jednak obrażać, bo nie jesteśmy dziewczynkami. Można powiedzieć sobie – ty taki czy owaki, a po meczu trzeba podać sobie rękę.

Dopiero w momencie, kiedy się ze sobą nie rozmawia, to jest masakra. A ja tak nie miałem. Niektórzy mówią różne rzeczy na temat współpracy z nimi, a do Bogdana i Tałanta mam olbrzymi szacunek. Wiele się od nich nauczyłem. Obaj będą moimi kolegami do końca życia, zawsze mogą zadzwonić. Bo w trudnych chwilach byli moimi największymi przyjaciółmi i chcieli pomóc.

Tomasz Strząbała i Bogdan Wenta
Tomasz Strząbała i Bogdan Wenta  Fot. Jarosław Kubalski / Agencja

Wymyślanie niestworzonych historii, że jestem pokłócony z Talantem i dlatego odchodzę do Kwidzyna, jest kompletną bzdurą.

Pamięta pan historię, by po meczu okazało się, że to pan miał rację, a nie Wenta lub Dujszebajew?

– Nie ma ludzi, którzy są fantastyczni. Każdy się myli. Trudne pytanie. Poproszę następne.

Jaka była największa różnica we współpracy z Wentą i Dujszebajewem?

– (dłuższa chwila zastanowienia) Jak przyszedł Bogdan, to klub był na początku drogi na salony. W okresie przygotowawczym, kiedy jeszcze współpracował z kadrą, nie miał dla mnie wytycznych. Wszystko robiłem ze swoją wiedzą i mogłem się sprawdzać. U Tałanta przygotowania były ściśle określone, konsultowane i moje pole manewru było mniejsze. To też było dobre dla drużyny, bo po jego powrocie ze zgrupowania bardzo dużo wiedział o stanie przygotowań zawodników.

Wenta był olbrzymim dla pana wsparciem, kiedy dowiedział się pan o chorobie.

– Bogdan okazał się wielkim człowiekiem. Tak samo było z Tałantem, dla którego moja choroba nie była problemem. Chciał mi pomóc, organizował składki. A przecież np. mógł powiedzieć, że nie chce chorego asystenta.

Zawsze był pan tym drugim. Jest żal do działaczy Vive, że panu nie zaufali?

– Co mam powiedzieć? Że Aleksander Malinowski trzy razy był lepszy ode mnie. Muszę podziękować, bo w momentach przeobrażania klubu zawsze byłem w Vive. Praca w Vive dała mi pewne możliwości w życiu. A kto wie, jakbym szybciej został pierwszym trenerem, to może później nie dostałbym w Kielcach takiej szansy?

Choć oczywiście, nie ukrywam, jak zaczynałem pracę, to zawsze marzyłem, by być pierwszym trenerem Vive. Klub się na tyle zmienił, że taka możliwość już nie istnieje.

Tego zabrakło do całkowitego spełnienia?

– Nie wszystkie marzenia się spełniają. Bardzo długo pracowałem jako drugi trener i już wystarczy. Najwyższy czas na zmianę. Potrzebuje sprawdzić swoją wiedzę w roli pierwszego szkoleniowca w Kwidzynie. Na razie mam takie umiejętności, które mnie do tego predysponują.

Miał pan też inne oferty z Polski i z zagranicy.

– Tak, m.in. z Ali-Ahli Manama, klubu, w którym pracował mój ojciec. Była ona bardzo dobra, ale nie w tym momencie.

Obejmuje pan Kwidzyn ze sporą wiedzą, ale droga do klasowego pierwszego trenera jest daleka.

– Oczywiście, że nie musi się ona przełożyć na wynik. Z drugiej strony, często nowe rzeczy szybko eksplodują. Chciałbym, by było tak jak w Bundeslidze, że lider przyjeżdża do ostatniej drużyny tabeli i nie jest pewny wygranej. Nie wiem, czy mi się to uda, bo wystarczą kontuzje itd. Może się okazać, że nie damy rady z pewnymi rzeczami i za miesiąc będę już z powrotem w Kielcach.

Pewnie zabierze pan niektóre zagrywki z Kielc do Kwidzyna. Czy jest obawa o ich realizację, bo jednak wykonawcy są inni?

– Obawa jest zawsze. Nie tylko jednak PGE Vive jest na świecie, choć wiele rzeczy jest bardzo dobrych. Inne kluby też grają ciekawe zagrywki. Oglądałem wiele meczów w Lidze Mistrzów, sporo treningów przyjezdnych drużyn w Kielcach i coś wykorzystam. Nie muszę jednak na siłę czegoś kopiować. Trzeba też pamiętać, że będę miał sporo młodych wykonawców i nie można robić im skomplikowanych zagrywek.

Ostatnio słyszałem, że Patrice Canayer jest słabym taktykiem. A wygrał Ligę Mistrzów. Gdzie są ci ludzie, co tak mówili? Francuska piłka ręczna jest dla mnie kolejnym wyznacznikiem, jak trenować i tworzyć zespół na dobrym poziomie.

Patrice Canayer podczas meczu Vive Tauron Kielce - Montpellier
Patrice Canayer podczas meczu Vive Tauron Kielce - Montpellier   PAWEŁ MAŁECKI

Jak wygląda stan pana zdrowia?

– Czuje się bardzo dobrze. Raz na dwa miesiące mam wizytę u lekarza i robię kontrolne badania. By w razie niepokojących informacji można było szybko reagować. Prowadzę odpowiedni tryb życia, buduję swój organizm. Niezdrowe używki w dużych ilościach, jedzenie, mnóstwo stresu – nie wchodzą w grę. Staram się utrzymać proporcje żywieniowe.

Kiedyś wiele razy było bardzo ciężko, ale spotkałem ludzi z większymi problemami zdrowotnymi, którzy sobie radzili. I to mnie budowało. W dodatku trafiłem na świetnych lekarzy i udało mi się wygrać z chorobą. Zmieniłem teraz myślenie o życiu, wartościach. Nieważne jest jeździć luksusowym autem, iść do drogiej restauracji na kolację, ale kluczowe jest zdrowie.

Pewnie też za walkę kibice w Kielcach darzyli pana olbrzymią sympatią.

– 75 procent to moi przyjaciele, a 25 wrogowie. Oczywiście żartuje. Często po meczach nie miałem problemów, aby iść na trybuny czy do restauracji Olimpijskiej i porozmawiać. Nigdy nie tworzyłem między nami bariery. Może dlatego.

Oprócz wygrania Ligi Mistrzów co pan zabierze z Kielc na zawsze?

– Z najmłodszych lat wspominam wygrany finał olimpiady młodzieży. Potem przez sześć lat prowadziłem zespół juniorów. Gdy skończyłem z tą pracą, oni zdobyli mistrzostwo Polski. Zawodnicy wtedy podeszli pod trybuny i bili mi brawo. To była piękna, wzruszająca i budująca chwila. Nigdy nie zapomnę, jak kibice po śmierci mojego taty w finałowym meczu z Orlen Wisłą Płock wywiesili flagę z jego podobizną. To była za dużo, nawet dla takiego twardziela jak ja. Uros Zorman podszedł do mnie i powiedział: nic się nie martw, zrobię wszystko, byśmy wygrali. To jest moment, który jest ważniejszy niż wygranie największego trofeum. Bo wiesz, że jest ta chemia z zawodnikami. I za to im wielkie dzięki!

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem